Ludzie i budynki

12 czerwca 2016

Od kilku dni zastanawiałam się o czym napisać. Nie, żeby brakowało mi tematów, bo tych jest wręcz za trzęsienie. Wiele z nich jednak trafia na razie do mojego analogowego notatnika, który puchnie z dnia na dzień i niedługo pewnie zabraknie mu kartek. To są te tematy, które potrzebują nieco oddechu, dystansu, a czasem jakiegoś ciągu dalszego albo dodatkowej anegdoty, żeby mogły się rozwinąć. Do tej pory w każdej mojej podróży towarzyszyły mi właśnie takie zeszyty. Grubsze, cieńsze, w linie, w kratkę. Ich zawartość zawsze była zagadką dla moich współtowarzyszy drogi i stawała się źródłem różnych mniej lub bardziej fantastycznych domysłów. Przez ostatnie kilka lat nazbierało się ich już całkiem sporo, ale żaden z nich nigdy nie został upubliczniony. Zresztą nie powstawały wcale w tym celu. Piszę w drodze przede wszystkim dlatego, że mam strasznie słabą pamięć. Do imion, do nazw miejscowości, a nawet ciągów zdarzeń. Zapamiętuję świat przede wszystkim pojedynczymi obrazami i emocjami, które bez dodatkowych informacji czasem trudno mi później połączyć w chronologiczną całość. Takie notatki tworzone na bieżąco, każdego dnia bardzo to ułatwiają. Ale i tak jest to często dość chaotyczny, improwizowany słowotok, w którym tylko pojedyncze zdania są godne przytoczenia. Cała reszta jest po to, bym po jakimś czasie mogła sobie w głowie odtworzyć tamtą atmosferę, wygląd miejsca, słowa spotkanych ludzi i na tej podstawie dopiero jestem w stanie ułożyć jakiś tekst. Pisanie bloga jest więc dla mnie nie lada wyzwaniem. Zawsze strasznie długo zastanawiam się nad każdym zdaniem, a tu przecież chodzi nie tylko o systematyczność, ale i pewną spontaniczność. A ja tak lubię ładne, wypieszczone zdania, którym jednak trzeba zazwyczaj poświęcić więcej czasu niż godzina przed snem albo przerwa na kawę w Macdonaldzie. Podróż z Rowerowym Domem Kultury jest pełna nowych doświadczeń. Niech więc pisanie bloga będzie kolejnym z nich.
A właściwie dzisiaj miało nie być żadnego pisania, bo z naszego planu wynikało, że tę noc spędzimy w namiocie, najprawdopodobniej gdzieś w lesie. Tymczasem jesteśmy w mieszkaniu, na ostatnim piętrze barokowej kamienicy, która stoi na rynku w pewnym dolnośląskim miasteczku. Kiedyś było tu pięknie. Miasto należało do zakonu cystersów i według ich motta „ora et labora” (módl się i pracuj) rozwijało się przez stulecia. Teraz brakuje tu przede wszystkim tego drugiego. Zamknięto duże zakłady, które zatrudniały połowę miasta i wszystko (łącznie z mieszkańcami) zaczęło popadać w ruinę. Takich miasteczek jak to, na naszej drodze jest mnóstwo. Nie ma znaczenia czy jesteśmy na wschodzie, zachodzie, północy czy południu. Zmienia się w nich architektura, ale wszystkie łączy ta sama aura beznadziei i braku perspektyw. Ci, którzy mogli, już dawno stąd uciekli. Ci, którzy zostali są zazwyczaj w podobnym stanie, co otaczające ich budynki. Ten specyficzny rodzaj mimetyzmu najlepiej widoczny jest zazwyczaj w okolicach sklepu monopolowego. Panowie i panie w nieokreślonym wieku siedzą na zniszczonych cokołach, schodach i murkach. Zajmują miejsce kamiennych kariatyd podpierających sypiące się bramy. Zawsze mają jakieś dobre słowo dla podróżnych, czyli dla nas. A to, że „ładne dziewczyny jadą”, a to, że nam męża znajdą w okolicy, żebyśmy nie musiały już dalej jechać. Są też zazwyczaj lepiej poinformowani niż niejedna informacja turystyczna.
Nasz dzisiejszy gospodarz mówi o nich Arkadiusze, bo przesiadują całymi dniami pod arkadami rynkowych kamienic. Gdzie indziej bywa,  że otrzymują zdecydowanie mniej przyjazne przydomki. Żule. Menele. Dziady. Niechciani, źle widziani, tak samo jak te stare budynki, do których ktoś przyczepił tabliczkę „Obiekt zabytkowy, pod ochroną prawa, naruszanie stanu wzbronione” i zostawił na pastwę czasu, czekając aż wszystko samo się rozpadnie i zniknie. A wtedy będzie można przysłać spychacze, koparki i postawić nowiutkie, ogrodzone osiedle, na które wstęp mają tylko ci lepiej ubrani i pachnący.