Dzień świstaka

22 kwietnia 2016

Następnych kilka dni minęło nam na górskich ścieżkach wokół Szczawnicy. Zupełnie nie taki był nasz plan, ale jak wiadomo plany są po to, żeby je zmieniać, a mapy nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością. Tak było i tym razem.
Zaczęło się wręcz sielankowo – śniadaniem w lesie, w pierwszych promieniach wiosennego słońca. A później już wszystko szło nie tak jak powinno.
Najpierw skończył się asfalt i zamienił w piaszczystą ścieżkę. Później ścieżka zaczęła się piąć ostro pod górę. Na tyle stromo i grząsko, że przebycie 8 kilometrów zajęło nam ponad 3 godziny. Gdy w końcu znalazłyśmy się po drugiej stronie zbocza, słońce stało już wysoko na niebie, a my byłyśmy nieźle wymęczone. Według naszej mapy w dół prowadziła tylko jedna droga – NASZA droga. Nie zastanawiając się długo, zjechałyśmy więc do samego podnóża góry. A tam przywitała nas tablica: Jaworki-Szlachtowa. Zupełnie nie tego się spodziewałyśmy. Ta tablica oznaczała bowiem, że znalazłyśmy się dokładnie w miejscu, w którym byłyśmy już wczoraj po południu. Prawdziwy dzień świstaka! Wszystkie kilometry, które nadrobiłyśmy wczoraj powyżej naszego dziennego limitu, straciłyśmy w ciągu kilkunastu minut zjazdu. Ten typ rozczarowania, który właśnie przeżyłyśmy zrozumie tylko ktoś kto przeżył podobną sytuację. Znalezienie się po niewłaściwej stronie góry, gdy do dyspozycji ma się tylko rower lub własne nogi jest okropnie deprymujące i wcale nie zachęca do dalszej jazdy.
Nie miałyśmy jednak wyjścia. Trzeba było przełknąć tę gorzką pigułkę, zapić izotonikiem i ruszyć dalej, oczywiście znowu pod górkę. Niestety los tego dnia ewidentnie nam nie sprzyjał. Po mniej więcej 10 kilometrach zdarzyło się coś, czego najmniej byśmy się spodziewały. Oczywiście awarie sprzętu to coś, co przydarza się wszystkim rowerowym podróżnikom. Ale ile znacie osób, którym zerwał się łańcuch w czasie drogi? Ja znam już jedną. Zuzę! W dodatku, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zadziałało prawo Marphiego. Miałyśmy ze sobą spinki do łańcucha, ale żadnych innych narzędzi rowerowych, bo wszystkie mknęły już do nas paczką pocztową przez Polskę i miałyśmy odebrać je za dwa dni w Gorlicach! Godzina walki z kamieniem, łańcuchem i jednym jedynym imbusem jaki posiadałyśmy, nie przyniosła oczywiście oczekiwanych efektów. Tym razem musiałyśmy się poddać i „skulać” z powrotem do Szczawnicy w celu znalezienia jakiegoś serwisu rowerowego. Zuza, bez łańcucha mogła oczywiście jechać tylko w dół i prowadzić rower pod górkę.
Na koniec tego wspaniałego dnia dopadło nas ostatnie nieszczęście, czyli niezapowiadane urwanie chmury. Postanowiłyśmy zostać w Szczawnicy na noc, ale zanim dotarłyśmy pod wyznaczony adres z pokojami gościnnymi, byłyśmy tak przemoczone, że można nas było wyżymać jak mokre ścierki.
Jutro pojedziemy inną drogą. Nie zamierzam po raz trzeci mijać złotego górala z twarzą Jana Pawła II, który zaprasza do podobno najlepszej karczmy w okolicy.

Zdjęcia oczywiście z tej „lepszej” części dnia.